Z pamiętnika 1991

Z muzycznego pamiętnika 1991: “Innuendo” Queen

Published on

Z muzyką jest trochę jak z winami, są lepsze i gorsze roczniki. Czasem też zdarzają się fenomenalne. W świecie rocka i alternatywy wyjątkowo zapisał się rok 1991, który zaskoczył bogactwem nad wyraz dobrych, nierzadko przełomowych, wręcz historycznych płyt. Przez nadchodzące miesiące będziemy więc przypominać muzykę, która kończy 30 lat.

W 2021 roku chyba nikt nie ma wątpliwości, że “Innuendo”, 14. studyjny album, zespołu Queen to wyśmienite, różnorodne, pełne brawury i rozmachu rockowe dzieło. Tymczasem na początku 1991 roku, kiedy album się ukazał, recenzje nadmiernie entuzjastyczne nie były. Nie brakowało nawet ostrej krytyki. Magazyn “Times” pisał o rozbuchanej banalności, kiczu na niespotykaną skalę, a nawet o heavy metalu w stylu Muppetów odnośnie utworu “The Hitman”. Oczywiście, nikt wtedy nie wiedział, że to łabędzi śpiew Freddiego Mercury’ego, który choć już bardzo chory przed opinią publiczną nie ujawniał informacji o stanie zdrowia. W lutym 1991 roku nikt nie przypuszczał, że słucha ostatniej wydanej za życia wokalisty płyty Queen.

Sesja do “Innuendo” była dla Freddiego rodzajem terapii, możliwością zatracenia się w muzyce w najtrudniejszych chwilach. By zapewnić sobie spokój i przede wszystkim prywatność, by uciec od wszędobylskich węszących sensację paparazzi, zespół wybrał się do Szwajcarii, do Mountain Studios w Montreux (materiał nagrywany był jednak także w Londynie).

– Im bardziej był chory, tym bardziej chciał nagrywać – wspominał perkusista Roger Taylor w dokumencie “Days Of Our Lives”.

– Chciał mieć coś do roboty, powód, by codziennie wstawać z łóżka, więc przychodził na sesje, kiedy tylko mógł. To naprawdę był czas intensywnej pracy. – Choć wisiała nad nami ta ciemna chmura, w studiu panowała wspaniała atmosfera. Mam fantastyczne wspomnienia z tego czasu – dodał Brian May w “Guitar World”.

Pracując nad “Innuendo”, kwartet wiedział jedno – ma to być powrót do klasycznych korzeni, do muzyki, jaką grali w latach 70. Płyta miała być przede wszystkim rockowa i energiczna, dlatego inspiracji muzycy szukali, słuchając gitarowych wirtuozów jak Steve Vai czy Joe Satriani. Bez wątpienia udało się osiągnąć zamierzony efekt, czego dowodem rozpędzone “Headlong” i mocarne “The Hitman”, ale także w szczodrze podlane syntezatorami “Ride The Wild Wind” oraz “I Can’t Live With You”.

Queen nie byliby jednak sobą, gdyby mocnego, gitarowego grania, nie dodali co najmniej kilku zaskakujących elementów, tworząc najbardziej ambitne dzieło w swym dorobku. Stąd tytułowy numer, który stanowi swoisty ukłon w stronę “Kashmir” Led Zeppelin zaczyna się od bolera, by później jeszcze bardziej zadziwić solówką w stylu flamenco, którą zagrał gitarzysta Yes, Steve Howe. Beztroska “Delilah” natomiast, czyli odda Freddiego Mercury’ego do jego ulubionej kotki (podobno miał 11 kotów), to w zasadzie czysty synth pop. Okraszone psychodelią “I’m Going Slightly Mad” skrywa niemałą dawkę czarnego humoru oraz mrocznej melancholii (podobną można było później usłyszeć na “Songs of Faith and Devotion” Depeche Mode), a “These Are the Days of Our Lives”, w których słychać subtelne kongi, to pełna słońca, ale i emocji nostalgiczna wyprawa. Ostatni z utworów jeszcze bardziej chwyta za serce, gdy uświadomimy sobie, że towarzyszący mu teledysk, był ostatnim publicznym występem Freddiego Mercury’ego. Po 24 listopada 1991 roku, czyli po śmierci wokalisty, zupełnie inny wydźwięk zyskało również zamykające całość “The Show Must Go On”, które stanowi kwintesencję dramaturgii i rockowego rozmachu Queen.

Chociaż nie wszyscy krytycy zachwycili się albumem “Innuendo”, fani, szczególnie w Wielkiej Brytanii, nie zawiedli. Płyta znalazła się na szczycie brytyjskiej listy sprzedaży. Na najwyższą pozycję listy przebojów na Wyspach trafił również tytułowy utwór. Ciekawostką jest, że to trzecia najdłuższa kompozycja na 1. miejscu tego notowania po “Hey Jude” The Beatles i “Belfast Child” Simple Minds. Jeszcze ciekawsze, a w zasadzie niewiarygodne jest to, że piosenka “Innuendo” była zaledwie trzecią po “Bohemian Rhapsody” oraz nagraną z Davidem Bowiem “Under Pressure”, która zdobyła szczyt UK Charts.

Gdy Freddie Mercury zmarł, album “Innuendo” oczywiście zaczął brzmieć nieco inaczej. Nabrał emocjonalnego ciężaru i wielowymiarowości. I chociaż znając okoliczności powstania tego dzieła, nie sposób nie doszukiwać się rozmaitych dwuznaczności czy – nomen omen – insynuacji, nadal nie jest to smutna, gorzka, pełna rozpaczy. “Innuendo” to artystyczny triumf człowieka, który do końca chciał tworzyć muzykę i śpiewać.

Nie Przegap